POZIOM: 0-1
Pewnie znacie ten kawał: Jak twoje pierwsze dziecko połknie złotówkę to jedziesz do szpitala, jak twoje drugie dziecko połknie złotówkę, to czekasz aż "wyjdzie" drugą stroną, a jak twoje trzecie dziecko połknie złotówkę to potrącasz mu ją z kieszonkowego :) Absurdalne - ani trochę - każdy doświadczony rodzic potwierdzi, że to bardzo dobrze ujęta prawda życiowa. Kiedy na świecie pojawia się nasze pierwsze dziecko łatwo wpaść w paranoję na punkcie jego bezpieczeństwa, czystości otoczenia, zdrowego odżywiania, czy przestrzegania stałego rytmu dnia. Wiem to bardzo dobrze, bo sama od kilku miesięcy codziennie uczę się jak znaleźć się wpół drogi między mamą służbistką-perfekcjonistką a mamą wyluzowaną. A droga ta jest kręta...
Zacznijmy od bezpieczeństwa malucha. W pierwszych miesiącach życia zagrożeniem może być wszystko, chociażby własne łóżeczko naszego dziecka. Jeśli nasłuchamy się o zespole śmierci łóżeczkowej to spanie (o ile w ogóle wchodzi w grę) na alercie mamy gwarantowane. Pamiętam, że kiedy mój synek pierwszy raz przespał całą noc budziłam się w nocy i nasłuchiwałam czy oddycha ;) Z czasem nabiera się więcej dystansu do tej kwestii - po kilku miesiącach chronicznego niedosypiania kiedy słyszymy, że maluch się wierci próbujemy wstrzymać oddech, żeby zyskać chociażby kilka cennych minut snu. Kolejne zagrożenia czekają w mieszkaniu, przykładowo kanapa czy łóżko - ta nieustanna obawa o to czy maluszek nam nie spadnie. A kiedy zacznie raczkować każdy mebel to potencjalne zagrożenie... ale wcale nie śmiercią, jak nam się początkowo wydaje, a najczęściej tylko małym siniaczkiem.
I tu pojawia się następny trudny temat - czystość w mieszkaniu. Kiedy maluch zaczyna raczkować, a potem i chodzić wydaje nam się, że nigdy nie jest wystarczająco czysto. Obsesyjnie próbujemy uchronić naszego maluszka przed tymi wszędobylskimi bakteriami, roztoczami i innymi domowymi stworami, ale z czasem odkrywamy, że utrzymywanie sterylnej czystości w domu nie ma większego sensu. Okazuje się, że bardziej szkodliwe dla naszego dziecka niż odrobina kurzu i brudu są chemiczne środki używane do utrzymania czystości to raz. A dwa jeśli zamierzamy wysłać malucha do żłobka czy później do przedszkola nie możemy go chować pod kloszem. Ostatnio aż zamarłam kiedy w ogrodzie synek zaczął raczkować po płytkach i tarzać się w rozsypanym na nich piasku - i co... żyje i ma się całkiem dobrze :) Przykłady można by mnożyć, chociażby wyparzanie butelek, smoczków i łyżeczek... po czasie wystarczające wydaje nam się polanie ich wrzątkiem. To samo z praniem i prasowaniem ubranek... tu też po czasie można (a nawet trzeba) iść na pewne ustępstwa.
Następna kwestia - karmienie. W pierwszych miesiącach ten nieustanny lęk czy dziecko się wystarczająco najada (w przypadku karmienia piersią), a później kiedy wprowadzamy pokarmy stałe skrupulatne przestrzeganie zaleceń żywieniowych czyli wprowadzanie glutenu, podawanie żółtka, przecierków... na początku najchętniej ważylibyśmy każdą porcję i sprawdzalibyśmy jej zawartość odżywczą pod mikroskopem;) Tu też prędzej czy później przychodzi opamiętanie.
I wreszcie tzw. rytm dnia. Jak mantrę wszyscy dookoła powtarzają nam, że dzieci lubią rutynę. Od pierwszych dni życia wręcz z zegarkiem w ręku staramy się wprowadzić stały harmonogram dnia. Zwłaszcza jeśli chodzi o spanie - tu konsekwentne przestrzeganie wieczornego rytuału (kąpiel, karmienie, usypianie) jest świętością, pewnie dlatego, że łudzimy się, że zapewni nam przespaną noc. W rzeczywistości okazuje się, że kiedy już wpadniemy we wspólny rytm i wydaje nam się, że rozłożenie drzemek, pór karmienia i spacerków w ciągu dnia jest łatwe do przewidzenia, dziecko nagle zmienia przyzwyczajenia. Większość dzieci bardzo dobrze funkcjonuje mając stały harmonogram dnia, niemniej, nawet te które "chodzą" jak w zegarku potrzebują odrobiny elastyczności z naszej strony.
Podsumowując, zastanawiam się na ile ta nasza (czyli świeżo upieczonych mam) obsesja na punkcie zakloszowania dziecka jest wynikiem naszego wewnętrznego przekonania, że musimy być perfekcyjne w tej roli, a na ile zachowujemy się tak pod wpływem presji ze strony naszego otoczenia (czytaj: teściowej) i szeroko pojętego społeczeństwa.
Bez względu na to co nami kieruje, z czasem kiedy nabieramy już trochę doświadczenia w roli mamy, przekonujemy się, że nasze dziecko ma odrobinę instynktu samozachowawczego i nie jest tak delikatne jak nam wmówiono. Żadna skrajność nie jest dobra, a wyczucia tzw. złotego środka uczymy się każdego dnia. Pamiętam jak jeszcze w ciąży chcąc przygotować się do tego co mnie czeka jako mamę czytałam książkę "Zła matka" (jakże adekwatna w temacie tego postu) - wtedy wydawała mi się wręcz bluźniercza. Teraz kiedy jestem mamą dziewięcio-miesięcznego już malucha wiem, że czytanie tego typu poradników w ciąży, to jak czytanie instrukcji zmywarki zanim się ją kupi... a poza tym codzienna opieka nad maluchem bardzo weryfikuje nasze podejście do tego tematu.
Zacznijmy od bezpieczeństwa malucha. W pierwszych miesiącach życia zagrożeniem może być wszystko, chociażby własne łóżeczko naszego dziecka. Jeśli nasłuchamy się o zespole śmierci łóżeczkowej to spanie (o ile w ogóle wchodzi w grę) na alercie mamy gwarantowane. Pamiętam, że kiedy mój synek pierwszy raz przespał całą noc budziłam się w nocy i nasłuchiwałam czy oddycha ;) Z czasem nabiera się więcej dystansu do tej kwestii - po kilku miesiącach chronicznego niedosypiania kiedy słyszymy, że maluch się wierci próbujemy wstrzymać oddech, żeby zyskać chociażby kilka cennych minut snu. Kolejne zagrożenia czekają w mieszkaniu, przykładowo kanapa czy łóżko - ta nieustanna obawa o to czy maluszek nam nie spadnie. A kiedy zacznie raczkować każdy mebel to potencjalne zagrożenie... ale wcale nie śmiercią, jak nam się początkowo wydaje, a najczęściej tylko małym siniaczkiem.
I tu pojawia się następny trudny temat - czystość w mieszkaniu. Kiedy maluch zaczyna raczkować, a potem i chodzić wydaje nam się, że nigdy nie jest wystarczająco czysto. Obsesyjnie próbujemy uchronić naszego maluszka przed tymi wszędobylskimi bakteriami, roztoczami i innymi domowymi stworami, ale z czasem odkrywamy, że utrzymywanie sterylnej czystości w domu nie ma większego sensu. Okazuje się, że bardziej szkodliwe dla naszego dziecka niż odrobina kurzu i brudu są chemiczne środki używane do utrzymania czystości to raz. A dwa jeśli zamierzamy wysłać malucha do żłobka czy później do przedszkola nie możemy go chować pod kloszem. Ostatnio aż zamarłam kiedy w ogrodzie synek zaczął raczkować po płytkach i tarzać się w rozsypanym na nich piasku - i co... żyje i ma się całkiem dobrze :) Przykłady można by mnożyć, chociażby wyparzanie butelek, smoczków i łyżeczek... po czasie wystarczające wydaje nam się polanie ich wrzątkiem. To samo z praniem i prasowaniem ubranek... tu też po czasie można (a nawet trzeba) iść na pewne ustępstwa.
Następna kwestia - karmienie. W pierwszych miesiącach ten nieustanny lęk czy dziecko się wystarczająco najada (w przypadku karmienia piersią), a później kiedy wprowadzamy pokarmy stałe skrupulatne przestrzeganie zaleceń żywieniowych czyli wprowadzanie glutenu, podawanie żółtka, przecierków... na początku najchętniej ważylibyśmy każdą porcję i sprawdzalibyśmy jej zawartość odżywczą pod mikroskopem;) Tu też prędzej czy później przychodzi opamiętanie.
I wreszcie tzw. rytm dnia. Jak mantrę wszyscy dookoła powtarzają nam, że dzieci lubią rutynę. Od pierwszych dni życia wręcz z zegarkiem w ręku staramy się wprowadzić stały harmonogram dnia. Zwłaszcza jeśli chodzi o spanie - tu konsekwentne przestrzeganie wieczornego rytuału (kąpiel, karmienie, usypianie) jest świętością, pewnie dlatego, że łudzimy się, że zapewni nam przespaną noc. W rzeczywistości okazuje się, że kiedy już wpadniemy we wspólny rytm i wydaje nam się, że rozłożenie drzemek, pór karmienia i spacerków w ciągu dnia jest łatwe do przewidzenia, dziecko nagle zmienia przyzwyczajenia. Większość dzieci bardzo dobrze funkcjonuje mając stały harmonogram dnia, niemniej, nawet te które "chodzą" jak w zegarku potrzebują odrobiny elastyczności z naszej strony.
Podsumowując, zastanawiam się na ile ta nasza (czyli świeżo upieczonych mam) obsesja na punkcie zakloszowania dziecka jest wynikiem naszego wewnętrznego przekonania, że musimy być perfekcyjne w tej roli, a na ile zachowujemy się tak pod wpływem presji ze strony naszego otoczenia (czytaj: teściowej) i szeroko pojętego społeczeństwa.
Bez względu na to co nami kieruje, z czasem kiedy nabieramy już trochę doświadczenia w roli mamy, przekonujemy się, że nasze dziecko ma odrobinę instynktu samozachowawczego i nie jest tak delikatne jak nam wmówiono. Żadna skrajność nie jest dobra, a wyczucia tzw. złotego środka uczymy się każdego dnia. Pamiętam jak jeszcze w ciąży chcąc przygotować się do tego co mnie czeka jako mamę czytałam książkę "Zła matka" (jakże adekwatna w temacie tego postu) - wtedy wydawała mi się wręcz bluźniercza. Teraz kiedy jestem mamą dziewięcio-miesięcznego już malucha wiem, że czytanie tego typu poradników w ciąży, to jak czytanie instrukcji zmywarki zanim się ją kupi... a poza tym codzienna opieka nad maluchem bardzo weryfikuje nasze podejście do tego tematu.