czwartek, 5 lutego 2015

To nie jest kraj dla małych dzieci

POZIOM: 1-3

Ostatnio w naszym kraju toczyła się głośna dyskusja o miejscu maluchów w przestrzeni publicznej. Sprowokował ją felieton dziennikarki oburzonej zachowaniem mamy, która na sali restauracyjnej zmieniała pieluchę. Przyznam zachowanie dość kontrowersyjne, ale chyba każda mama znalazła się chociaż raz w sytuacji kiedy nie miała gdzie przewinąć swojego dziecka. Kiedy pojawia się skunksik nie czas na dbanie o konwenanse - trzeba działać szybko. Choć przewijaki są już niemal normą nie tylko w miejscach przeznaczonych dla dzieci, ale również w innych miejscach publicznych, ich obecności nie można brać za pewnik. Przykładowo jadąc nad polskie morze lepiej sprawdzić gdzie na trasie są McDonaldy, jeśli nie chcemy przebierać dziecka w samochodzie. Sama byłam zaskoczona brakiem przewijaka w parku przy Teatrze Lalek, gdzie aż roi się od dzieci. Na nasze szczęście było lato, wybrałam dość ustronne miejsce na ławeczce i starałam się przewinąć synka tak szybko, że nie wyłapałam wrogich spojrzeń. W restauracjach czy kawiarniach przewijak to praktycznie standard. Jest nawet dodatkowe udogodnienie - krzesełko dla dziecka. Nie oznacza to jednak, że dzieci są w tego typu miejscach publicznych mile widziane. Trudniej niż infrastrukturę zmienić mentalność, a na tym polu jest sporo do zrobienia. Kojarzycie te spojrzenia pod tytułem "Lepiej było zostać w domu" kiedy maluch zaczyna się nudzić przy stoliku, albo co gorsza zaczyna rzucać tym, co uda mu się zgarnąć ze stolika? Albo tą konsternację kiedy próbujecie wjechać/ wnieść wózek do autobusu miejskiego - jedna na 10/osób zaproponuje pomoc, a reszta pomyśli "O nie, a ta gdzie się z ty dzieckiem pcha". Znajdzie się oczywiście grupa dziarskich emerytów, którzy nawet będą zabawiać maluchy podczas podróży, ale nie wszyscy lubią dzieci. Chyba najgorsze pod tym względem są niektóre panie w wieku 50+, które potrafią zrobić awanturę przy kasie pierwszeństwa w IKEA, że już kolejna rodzina pcha się przed nie. Na argument, że dzieci i ich rodzice są tu na prawie, odpowiadają, że dziecko trzeba było zostawić w domu - albo oddać to sierocińca;) 

Problemem tych pań i innych osób, które nie tolerują rodzin z dziećmi w miejscach publicznych jest myślenie, że miejsce małych dzieci i ich mam (tatusiów gdzieś w drugiej kolejności) jest w domu. A pomysł, żeby z dzieckiem wyjść do restauracji lub centrum handlowego jest fanaberią. Takie osoby nie biorą pod uwagę tego jak bardzo na przestrzeni lat zmieniła się kwestia bycia w domu z dzieckiem, zwłaszcza podczas urlopu macierzyńskiego. Dawniej, kiedy rodziny wielopokoleniowe mieszkały razem bądź w bliskiej odległości, kobiety nie były z dzieckiem same. Otaczała je cała grupa bliskich im kobiet - babcie, mama, czy ciocie. Dziś coraz częściej młode mamy w czasie urlopu macierzyńskiego przez większość dnia są same z maluszkiem. To kobiety, które zanim zostały mamami były przyzwyczajone do "bywania" czy jedzenia na mieście. Nic dziwnego, że potrzeba wyjścia "do ludzi" jest u nich silna. Są też bardziej prozaiczne powody, jak chęć zjedzenia całą rodziną poza domem czy spotkania się ze znajomymi, którzy też mają dzieci. Nawet w miejscach typowo turystycznych, można się naciąć na rzucających wrogie spojrzenia wczasowiczów, zwłaszcza na plaży.


Ale kiedy wyjedzie się na wakacje za granicę, wraz z odległością zmienia się mentalność. Nie chcę uogólniać, ograniczę się więc do przykładu hiszpańskiego - tam dzieci są bardzo mile widziane. Przy każdym wejściu  do restauracji czy hotelu są witane i zabawiane przez personel. I chociaż ktoś mógłby zarzucić mu interesowność, wszelkie wątpliwości rozwieje podejście innych gości i wczasowiczów. Przyjazne uśmiechy, nawiązywanie kontaktu z dzieckiem, podawanie chusteczek kiedy obiadek wyląduje trochę obok talerza czy bagatelizowanie pokrzykiwań i rzucania kolacją - u nas prawie nie do pomyślenia. Nie wspominając już o infrastrukturze przyjaznej dzieciom: wszechobecne podjazdy dla wózków, przewijaki, liczne place zabaw i specjalne menu dla dzieci (które nie oznacza miniaturowych porcji tego co jest serwowane dorosłym). Może to kwestia pewnej dojrzałości społecznej - uzmysłowienia sobie, że dzieci są równoprawnymi obywatelami, którzy kiedyś podrosną i równowaga sił odwróci się na naszą niekorzyść. A może to kwestia braku hipokryzji, która panuje u nas - narzekamy na niski przyrost naturalny, ale nie tolerujemy dzieci w naszym bliskim otoczeniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz