piątek, 20 lutego 2015

Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku

POZIOM: 1-3

Dokładnie rok temu pisałam o tym, jak radzić sobie z wizytami u lekarza i szczepieniami (post PAN KOTEK BYŁ CHORY...) Dziś wracamy do tematu chorowania, ale od strony bardziej domowej.
 
Jak ustaliliśmy już wcześniej, chorowanie nie jest przyjemne, a już na pewno nie dla maluchów, które nie rozumieją co się dzieje z ich małym ciałkiem - dlaczego coś cieknie z noska, dlaczego drapie w gardle, boli główka lub szczypie w uszku. My dorośli jesteśmy dość dobrze przygotowani na radzenie sobie z takimi dolegliwościami, a i tak kiedy ich doświadczamy nie jesteśmy zbyt przyjemni, a przebywanie z nami jest lekko irytujące. Maluchy wyrażają swoje złe samopoczucie najczęściej poprzez płacz i krzyk, nie mają apetytu, trudniej je zabawić i same nie wiedzą czego chcą. Musimy wtedy odnaleźć w sobie duże pokłady wyrozumiałości aby otoczyć je w tym czasie szczególną opieką. Cierpliwość i empatia, ciekawe pomysły na zabawę, częste przytulanie, rozśmieszanie, wspólne leniuchowanie i "odpuszczenie" sobie ścisłego trzymania się codziennego harmonogramu to moje sprawdzone sposoby. Jeśli dziecko jest nauczone usypiać samodzielnie, zróbmy wyjątek i pozwólmy mu zasnąć przy nas. Dobrze zrobi też maluchowi mówienie mu o tym, że rozumiemy jak bardzo  źle się czuje, a także "nagradzanie" dziecka za udaną inhalację czy przyjęcie leków małą porcją czekoladki jeśli na co dzień ją ograniczamy.

Inhalacje - to nic przyjemnego, ale jest kilka sposobów na ich oswojenie:
 
- najpierw robimy inhalacje misiowi, pokazujemy, że miś się cieszy - dziecko samo się zainteresuje i podejdzie do inhalatora, co odważniejsze maluchy będą go sobie same przystawiać do buzi;
- może to mało pedagogiczne, ale bajka skutecznie odciągnie uwagę malucha, na tyle, że będzie można go inhalować nieco z przyczajki;
- inny sposób to dokupienie przedłużacza do inhalatora, można go wtedy włączyć na noc - postawić (na przykład w przedpokoju, żeby maluch nie słyszał jego brzęczenia) i delikatnie przystawić go do buzi śpiącego malucha.
 
 
Kiedy podajemy lekarstwa:
 
- najlepiej używać kolorowej łyżeczki, która ma na przykład kształt zwierzątka lub wyróżnia się czymś, co przyciągnie uwagę malucha;
- dobrym pomysłem jest zrobienie z podania leku zabawy, przykładowo nalewamy syrop na łyżeczkę i kierując ją w stronę malucha mówimy: "Bzzzz... leci pszczółka leci i hop do buzi";
- pamiętajmy o wcześniejszym przetestowaniu czy lek opisany jako słodki i owocowy faktycznie dobrze smakuje. Pamiętam jak w dzieciństwie dostawałam syrop na kaszel, po którym miałam odruch wymiotny, a był reklamowany jako przepyszny syropek truskawkowo-bananowy, w dodatku był drogi (czyli wiadomo, że skuteczny) rodzice mi uwierzyli dopiero jak sami go spróbowali - ich pierwsza reakcja to sprawdzenie daty ważności ;)
- witaminki można podawać w formie cukierków i żelków, lek na gardełko może być podany w formie lizaka. Jakiś czas temu myślałam, że to marketingowa bzdura lub kolejny sposób na wyciągniecie pieniędzy od rodziców - ale to naprawdę skuteczne. Maluchy mają zadziwiająco dobrą pamięć wzrokową i potrafią całkiem nieźle kojarzyć, można je więc oszukać na "zdrowego" cukierka.
 
 Czas choroby to zawsze czas trudny, również dla rodziców. Musimy się zmierzyć przede wszystkim z niepokojem o nasze dziecko. Widok gorączkującego, płaczącego i obolałego malucha wyprowadza z równowagi każdego rodzica. Dochodzi jeszcze obawa czy dziecko zostało dobrze zdiagnozowane i czy na pewno stosujemy się do wszystkich zaleceń lekarza i prawidłowo podajemy mu leki. Dodatkowo trzeba przyjąć lawinę tzw. dobrych rad - bo każda babcia/ znajoma/ koleżanka czy mama będzie miała inne (uwaga: nawet wykluczające się nawzajem). Trzeba się też pogodzić z tym, że nasze dziecko nie jest tak pocieszne jak zawsze - to co pomaga w tym czasie to sięgniecie pamięcią do czasów kiedy było zdrowe :) Na koniec dochodzi presja spowodowana tym, że nie ma nas w pracy i nie czarujmy się - każdy szef jest wyrozumiały i wspierający dla pracującej mamy, dopóki dziecko nie choruje dłużej niż dwa dni i nie częściej niż raz na kwartał.

Z drugiej strony, zwłaszcza dla pracujących rodziców czas choroby dziecka to jednak dodatkowy czas razem, który chociaż częściowo można spędzić w ciekawy sposób, a poza tym nadrobić trochę domowych i rodzinnych zaległości.

czwartek, 5 lutego 2015

To nie jest kraj dla małych dzieci

POZIOM: 1-3

Ostatnio w naszym kraju toczyła się głośna dyskusja o miejscu maluchów w przestrzeni publicznej. Sprowokował ją felieton dziennikarki oburzonej zachowaniem mamy, która na sali restauracyjnej zmieniała pieluchę. Przyznam zachowanie dość kontrowersyjne, ale chyba każda mama znalazła się chociaż raz w sytuacji kiedy nie miała gdzie przewinąć swojego dziecka. Kiedy pojawia się skunksik nie czas na dbanie o konwenanse - trzeba działać szybko. Choć przewijaki są już niemal normą nie tylko w miejscach przeznaczonych dla dzieci, ale również w innych miejscach publicznych, ich obecności nie można brać za pewnik. Przykładowo jadąc nad polskie morze lepiej sprawdzić gdzie na trasie są McDonaldy, jeśli nie chcemy przebierać dziecka w samochodzie. Sama byłam zaskoczona brakiem przewijaka w parku przy Teatrze Lalek, gdzie aż roi się od dzieci. Na nasze szczęście było lato, wybrałam dość ustronne miejsce na ławeczce i starałam się przewinąć synka tak szybko, że nie wyłapałam wrogich spojrzeń. W restauracjach czy kawiarniach przewijak to praktycznie standard. Jest nawet dodatkowe udogodnienie - krzesełko dla dziecka. Nie oznacza to jednak, że dzieci są w tego typu miejscach publicznych mile widziane. Trudniej niż infrastrukturę zmienić mentalność, a na tym polu jest sporo do zrobienia. Kojarzycie te spojrzenia pod tytułem "Lepiej było zostać w domu" kiedy maluch zaczyna się nudzić przy stoliku, albo co gorsza zaczyna rzucać tym, co uda mu się zgarnąć ze stolika? Albo tą konsternację kiedy próbujecie wjechać/ wnieść wózek do autobusu miejskiego - jedna na 10/osób zaproponuje pomoc, a reszta pomyśli "O nie, a ta gdzie się z ty dzieckiem pcha". Znajdzie się oczywiście grupa dziarskich emerytów, którzy nawet będą zabawiać maluchy podczas podróży, ale nie wszyscy lubią dzieci. Chyba najgorsze pod tym względem są niektóre panie w wieku 50+, które potrafią zrobić awanturę przy kasie pierwszeństwa w IKEA, że już kolejna rodzina pcha się przed nie. Na argument, że dzieci i ich rodzice są tu na prawie, odpowiadają, że dziecko trzeba było zostawić w domu - albo oddać to sierocińca;) 

Problemem tych pań i innych osób, które nie tolerują rodzin z dziećmi w miejscach publicznych jest myślenie, że miejsce małych dzieci i ich mam (tatusiów gdzieś w drugiej kolejności) jest w domu. A pomysł, żeby z dzieckiem wyjść do restauracji lub centrum handlowego jest fanaberią. Takie osoby nie biorą pod uwagę tego jak bardzo na przestrzeni lat zmieniła się kwestia bycia w domu z dzieckiem, zwłaszcza podczas urlopu macierzyńskiego. Dawniej, kiedy rodziny wielopokoleniowe mieszkały razem bądź w bliskiej odległości, kobiety nie były z dzieckiem same. Otaczała je cała grupa bliskich im kobiet - babcie, mama, czy ciocie. Dziś coraz częściej młode mamy w czasie urlopu macierzyńskiego przez większość dnia są same z maluszkiem. To kobiety, które zanim zostały mamami były przyzwyczajone do "bywania" czy jedzenia na mieście. Nic dziwnego, że potrzeba wyjścia "do ludzi" jest u nich silna. Są też bardziej prozaiczne powody, jak chęć zjedzenia całą rodziną poza domem czy spotkania się ze znajomymi, którzy też mają dzieci. Nawet w miejscach typowo turystycznych, można się naciąć na rzucających wrogie spojrzenia wczasowiczów, zwłaszcza na plaży.


Ale kiedy wyjedzie się na wakacje za granicę, wraz z odległością zmienia się mentalność. Nie chcę uogólniać, ograniczę się więc do przykładu hiszpańskiego - tam dzieci są bardzo mile widziane. Przy każdym wejściu  do restauracji czy hotelu są witane i zabawiane przez personel. I chociaż ktoś mógłby zarzucić mu interesowność, wszelkie wątpliwości rozwieje podejście innych gości i wczasowiczów. Przyjazne uśmiechy, nawiązywanie kontaktu z dzieckiem, podawanie chusteczek kiedy obiadek wyląduje trochę obok talerza czy bagatelizowanie pokrzykiwań i rzucania kolacją - u nas prawie nie do pomyślenia. Nie wspominając już o infrastrukturze przyjaznej dzieciom: wszechobecne podjazdy dla wózków, przewijaki, liczne place zabaw i specjalne menu dla dzieci (które nie oznacza miniaturowych porcji tego co jest serwowane dorosłym). Może to kwestia pewnej dojrzałości społecznej - uzmysłowienia sobie, że dzieci są równoprawnymi obywatelami, którzy kiedyś podrosną i równowaga sił odwróci się na naszą niekorzyść. A może to kwestia braku hipokryzji, która panuje u nas - narzekamy na niski przyrost naturalny, ale nie tolerujemy dzieci w naszym bliskim otoczeniu.